„Kowalem zostałem w 1982 roku. Zamiłowanie do kowalstwa odziedziczyłem po ojcu, którego uczył sam mistrz w tym fachu na całym Pomorzu Stanisław Skóra – opowiada Jacek Ciesiołkiewicz, kowal z Redy. To początek naszego wakacyjnego cyklu o ginących zawodach” – czytamy w Gazecie Wyborczej.
„Mistrz Skóra razem z moim ojcem pracowali w kowalstwie przez dziesięć lat, m.in. przy odbudowie Gdańska. Już jako mały chłopak chodziłem po szkole do taty i patrzyłem, jak on pracuje. Tak mnie jakoś ciągnęło do tego kowalstwa”.
„Kowalstwo wielu ludziom kojarzy się z ciężką pracą przy podkuwaniu koni. Jeszcze 20, 15, a nawet 10 lat temu wszystko robiło się ręcznie. Całe to palenisko z kowadłami i młotami to był standard w mojej pracy. Dwadzieścia uderzeń młota na minutę w rozgrzany pręt leżący na kowadle. Dziennie wykonywałem kilka tysięcy takich uderzeń. A najmniejsze młoty ważyły 1,5-2,5 kg”.
„Ćwierć wieku temu, gdy wchodziłem w świat kowalstwa, to były naprawdę ciężkie czasy dla mojego fachu. Na całym Wybrzeżu było tylko kilku kowali. To było prawdziwe rzemiosło, którego ludzie uczyli się z pokolenia na pokolenie. A jak ktoś się nauczył, zdobył zawód i umiejętności, to otwierał swój zakład. Ale żeby zostać kowalem, musiałem zdobyć tytuł czeladnika. Po kilku latach zostałem mistrzem kowalstwa”.